Ze sterty prac nieocenionego Williama Dalrympla, ściślej z jego pierwszej, młodzieńczej jeszcz książki W Szangdu. Poszukiwanie. (In Xanadu. A Quest, London: Collins, 1989), tym razem smakowity z okazji „odzyskanego” św. Trzech Króli. Smacznego.
Kiedy Laura się obudziła zabijaliśmy czas czytając Opisanie Świata. Kolejny passus okazał się być jednym z najbardziej interesujących w całej książce. Niezwyczajnie, uwagę Polo przyciągają nie towary, które można kupić lub sprzedać w jakimś obskurnym wypalonym karawanseraj-owym miasteczku. Dla odmiany opowiada on dziwną wersję historii Trzech Mędrców:
W Persji leży miasto Sawa, skąd wyruszyli trzej Magowie, udając się w drogę, aby Jezusowi Chrystusowi, gdy urodził się w Betlejem, hołd złożyć. W tym mieście pogrzebani są trzej Magowie w trzech wielkich i pięknych bardzo grobowcach. Nad każdym grobem znajduje się czworoboczny budynek z okrągłą nadbudówką, nader pięknie ozdobiony. Tak jedno piętro stoi na drugim. Ciała są jeszcze zachowane w całości i mają brody i włosy. Jeden z nich zwał się Baltazar, drugi Kacper, trzeci Melchior. Imć Marco wypytywał wielu mieszkańców miasta o tych trzech magów, ale nie było nikogo, kto by umiał mu coś rzec, poza tym, że byli to trzej królowie, którzy tu w odległych czasach zostali pogrzebani. Lecz dowiedziałem się o nich od innych ludzi prowincji to, co wam opowiem.
O trzy dni drogi, idąc przed siebie, znajduje się zamek zwany Kala Ataperistan. To znaczy po francusku zamek czcicieli ognia. Nazwę tę nosi słusznie, gdyż mieszkańcy tego zamku oddają cześć ogniowi. I powiem wam dlaczego czczą ogień. Mieszkańcy tego zamku twierdzą, że ongiś przed wiekami trzej królowie tych ziem wyruszyli w drogę, by hołd złożyć prorokowi, który wonczas się narodził, i zanieśli mu trojakie dary: złoto, kadzidło i mirrę, aby się przekonać, zali narodzony prorok był Bogiem, czyli też ziemskim królem, czy mędrcem. Gdyż mówili: „Jeśli weźmie złoto, zaiste królem ziemskim jest, jeśli kadzidło – Bogiem jest, jeśli weźmie mirrę – mędrcem jest.”
[Marco Polo, Opisanie Świata, Warszawa: WAB, 2010, ss. 46–47]
Polo kontynuuje, opowiadając jak Trzech Magów przybyło na miejsce, gdzie narodziło się dzieciątko. Wchodzili oddzielnie, i ku swemu zdumieniu każdy zobaczył dziecko swego własnego wieku: jeden zobaczył je młodym, kolejny dojrzałym, a trzeci starym i osiwiałym. Następnie weszli tam razem. Tym razem dzieciątko ukazało się im w swoim prawdziwym wieku, w wieku dni trzynastu. Nie mało zdumieni tym pokazem, Magowie dali Dzieciątku wszystkie trzy dary. W rewanżu otrzymali małą zamkniętą puszkę. Tu następuje najdziwniejsza część całej historii. W niej legenda Trzech Magów powiązana jest z czymś co jawi się ujęciem początków zoroastryzmu.
Gdy tak kilka dni drogi ujechali, powiedzieli sobie, że radzi by ujrzeć, co im dziecię dało. Więc otworzyli puszkę i znaleźli w niej kamyk. I zdumieli się bardzo, co by to mogło znaczyć. Dziecię dało im to na wyobrażenie, że mają stać twardo jak kamień w wierze, która się w nich zrodziła. Ponieważ kiedy trzej królowie ujrzeli, że dziecię przyjęło wszystkie trzy dary, rzekli sobie, że było ono Bogiem i królem ziemskim, i mędrcem. A dziecię, wiedząc, że tak wszyscy trzej uwierzyli, dało im ów kamień na znak, aby w tej wierze byli silni i wytrwali. Trzej królowie nie zadając sobie sprawy, dlaczego kamień ów został im dany, wrzucili go do studni; zaledwie to uczynili spadł natychmiast z nieba ogień palący wprost do studni, do której kamień wrzucono, i nagle przez cud boski z otworu studni zaczął buchać płomień. Gdy trzej królowie ujrzeli ten wielki cud, przerazili się bardzo i żałowali, że rzucili kamień, poznali bowiem wtedy, że miał on wielkie i święte znaczenie. Wzięli trochę tego ognia i zanieśli do kraju swego. Złożyli go w kościele bardzo pięknym i bogatym. Tam utrzymują go stale i cześć mu oddają jak Bogu, i wszystkie ofiary tym ogniem są palone. (…) Całą tę historię opowiedzieli mieszkańcy zamku Imć Marcowi Polo, zapewniając, że to wszystko jest prawda. (…) I jeszcze wam powiem, że jeden z trzech Magów był z Sawy, drugi z Awy, trzeci zaś z Kaszanu.
[Marco Polo, Opisanie Świata, Warszawa: WAB, 2010, ss. 48–49]
Na pierwszy rzut oka legenda wydaje się interesująca, lecz kompletnie mityczna. Czytając ją w autobusie myślałem, że musiało to być usiłowanie którejś z ostatnich trwających jeszcze społeczności zoroastryjskich przydania swojemu kultowi historii, która wpasowywałaby się w pisma otaczających ją chrześcijan i muzułmanów. Jednak jeden czy dwa ze szczegółów w tej historii kazały mi pomyśleć powtórnie o odrzuceniu jej w całości. Według Yule’go słowo „Magowie” użyte przez św. Mateusza w jego Ewangelii właściwie nie oznacza mędrca, jak to zawsze przypuszczałem. Słowo jest perskie, i jako takie wybija się z greki Ewangelii jako jedyne obce słowo. Jego znaczenie jest szczególne. Jest nazwa starożytnego zoroastryjskiego stanu kapłańskiego. We wszystkich roztrząsaniach jakimi obrosła historia opisana w Ewangelii, oryginalne znaczenie przekazu św. Mateusza zostało zatarte. W tekście ludzie, którzy podążają ze wschodu za gwiazdą nie są królami. Nie jest też wskazana ich liczba ani imiona: wszystko to są średniowieczne legendy. Tekst Ewangelii po prostu mówi „Jacyś Magowie przybyli do Betlejem ze Wschodu”. Pierwotne audytorium św. Mateusza mogło rozumieć, że oznaczało to wizytę w Betlejem oddających cześć ogniowi kapłanów z Persji.
Czytając przypisy Yule’a pamiętałem przedstawienia Magów, które widziałem na sarkofagach w Muzeum Watykańskim oraz na mozaikach St. Apollinare Nuovo w Rawennie. Magowie są tam ukazani ubrani w spodnie, tuniki i spiczaste filcowe czapki – charakterystyczny ubiór starożytnych Persów. To z kolei przypomniało mi historię, którą przeczytałem minionego roku w Pierwszej Krucjacie Runcimana. W VII wieku Persowie pobili Bizancjum i plądrowali Palestynę paląc i burząc wszelkie ważne budynki na jakie się natknęli. Tylko jedna budowla została oszczędzona: Kościół Narodzenia Pańskiego w Betlejem. Według Runcimiana, uczynili oni te jedyny wyjątek ponieważ ponad wejściem do kościoła znajdowała się wielka mozaika ukazująca trzech Magów oddających cześć Dzieciątku. Wszyscy trzej byli ukazani w ubiorach perskich. Jeżeli konkretne, perskie pochodzenie Magów jest zapewne obecnie zatarte, to było jasno rozumiane aż po wczesne średniowiecze.
Czytałem już wcześniej opowieść Polo o Magach, ale nie wziąłem je sobie do serca. Teraz nagle wydala mi się ekscytując i ważna. Większość biblistów obecnie pojmuje opowieść św. Mateusza jako raczej symboliczną niż historyczną. Żadna inna Ewangelia nie wspomina wizyty Magów, i współcześnie jest ona generalnie interpretowana jako symbol wskazujący, że wszystkie religie pogańskie powinny pokłonić się chrześcijaństwu. Jednak, jeżeli można by ukazać, że zoroastrianie zachowali niezależnie tradycję wizyty w Betlejem…
Z pewnością wydawało się to warte zgłębienia. Według mojej mapy miasto powinno znajdować się na trasie autobusu, i moglibyśmy przynajmniej sprawdzić, czy grobowce opisane przez Polo nadal jeszcze stoją. Był też dodatkowy bonus, według mojego przewodnika, w postaci „dobrego chai-khanu prowadzonego przez emerytowanego kapitana żandarmerii, w którym można dostać znakomite perskie jedzenie i mocniejsze napitki.”
Przybyliśmy do Saveh w środku piaskowej burzy. Wezbrał silny wiatr i wirujące spirale piasku przemierzały ulice. Uciekliśmy z autobusu wprost do najbliższej kebabji, szybko porzucając jakiekolwiek plany, które moglibyśmy mieć odnośnie odszukania chai-khanu żandarma. Poza wszystkim innym, jak Laura (cokolwiek bezdusznie) zauwazyła, facet zapewne został rozstrzelany za sprzedaż spirytuali, i było mało celowe tracenie cennej energii na szukanie wdowy po nim.
Kebabija, jak wiele innych kebaij, w których byliśmy, była obskurną, brudną dziurą, pełną groźnie wyglądających mężczyzn. Chrupali oni chelo-kebaby, i gapili się an ans podejrzliwie. Zaczęli się gapić jeszcze bardziej, kiedy nie znalazłwszy kogokolwiek mówiącego po angielsku, Laura i ja zaczęliśmy odgrywać historię Trzech Magów. Nasza pantomima nie odnisoła zanczącego sukcesu. Wkrótce okazało się oczywiste, że nikt z nich nie zna tej historii. Niemniej narysowany przez Laurę szkic gunbad (wieży grobowej) spowodował reakcję. Spowodował on sporo kiwania głowami, i pomruków pośród jedzących kebaby, i mały chłopiec został wysłany by znaleźć dla nas kierowcę. Czekając na jego powrót zabraliśmy się do lunchu. Przegryźliśmy się już przez cztery szpikulce, i jako, że nie było żadnego śladu chłopca, zamówiliśmy jeszcze cztery. Podano je, i zjedliśmy je także. Nadal nie było śladu chłopca. Rozważaliśmy zamówienia kilku jeszcze, ale na koniec zamiast tego zostałem wysłany z zadaniem rozejrzenia się za chłopcem. Zostawiłem Laurę pogrążoną w Przeminęło z wiatrem.
Na zewnątrz burza piaskowa dogasała. Szedłem w dół krzyżujących się uliczek rozglądając się bądź to za chłopcem bądź za taksówkarzem. Wiele ze sklepów i chai-khanów było zamkniętych, a upał południa przepędził ludzi z ulic. Wprost przede mną, na końcu głównej ulicy dostrzegłęm,że mała grupka ludzi zgromadziła się w cieniu bramy meczetu. Skierowałem się w tamtą stronę, przekonany, że musi tam być taksówkarz. Zawsze jest jakiś w pobliżu meczetu. Wtedy usłyszałem głos za sobą.
– Hej ty, co tu robisz? –
Odwróciłem się. Za mną z musztardowego starego mercedesa wysiadał człowiek. Ubrany był w uniform koloru khaki, z głową zwieńczoną okrągłą czapką. Nie był uśmiechnięty.
– Kto ty jesteś? Co tu robisz? –
– Jestem turystą – powiedziałem niezbyt przekonywująco, wyciągając rękę. Wiedziałem z doświadczenie Cambridżskich hulanek, że stosunkowo najlepszym sposobem na zmierzenie się ze wściekłym policjantem jest uśmiechać się niewinniei mówić tak mało jak to tylko możliwe.
– Paszport! – powiedział policjant.
– Bardzo przepraszam, ale proszę zrozumieć zostawiłem go… –
– Nie ma paszport? –
– On jest w …. –
– Wsiadaj! – rzucił policjant wskazując swojego mercedesa. Siedzenia były pokryte futrzastym różowym materiałem. Opierałem się. Policjant położył rekę na kaburze pistoletu. Wsiadłem.
– To naprawdę bardzo łatwo wytłumaczyć… –
– Nie gadać! –Przejechaliśmy krótki odcinek w dół ulicy, skręcilismy w lewo i wjechaliśmy w mały ogrodzony zespół. Zostałem wyprowadzony z samochodu i wprowadzony na posterunek. Pokazano mi, że mam usiąść. Policjant zostawił mnie w poczekalni pod nadzorem strażnika. Uśmiechałem się do strażnika. Ten gapił się szklanym wzrokiem poza mnie.
Siedziłem i czekałem, by cokolwiek się wydarzyło.
Strażnik gapił się na mnie jeszcze przez chwilę. Następnie zaczął się gapić gdzieś pomiędzy. Zauważyłem kilka mrówek na podłodze. Uświadomiłem sobie, że chce mi się sikać. Moja wyobraźnia furkotała: Mam ważną wizę. Nie zrobiłem nic złego. Persowie to mili ludzie znani z gościnności. Wkrótce stąd wyjdę. Może nawet dojedziemy do wieczora do Ishafanu. Myśl po prostu o tych mecztach. Zapomnij o pęcherzu.Ten facet nie ma prawa trzymać mnie tak czekającego. Dlaczego on mi każe czekać? Zapewne coś robi. Może to analfabeta. Pewnie nie potrafi napisać swojego własnego nazwiska. Zapewne… Może ci faceci mają jakiś interes. Przestań tak myśleć. To nie pomoże. Pomyśl o czymś innym. Pomyśl o seksie. Nie w Iranie. Pomyśl o swojej rodzinie. Może już ich nigdy nie zobaczysz. Przestań. Sam siebie nakręcasz. Laura przyjdzie i cię uratuje.
Policjant przywołał mnie.
– Jesteś z Wielkiej Brytanii? –
To już coś, pomyślałem. Jego angielski był całkiem dobry.
– Tak. –
– Brytania już nie jest przyjacielem Iranu. –
– Oh, myli się pan – rzuciłem rozpaczliwie – Brtyjczycy kochają Iran. To tylko pani Thatcher stwarza kłopoty. Ona jest niepopularnym, złym, opresyjnym tyranem zupełnie jak szach. –
– Macie czystki w Brytanii? –
– Och, tak. –
Spojrzał zrozumiale podejrzliwie.
– I będziecie mieli rewolucję? –
– Wkrótce. Jutro, być może. Któż to wie? –
Policjant rolował swojego papierosa na blacie stołu.
– Wiesz co się dzisiaj stało? –
– Co? –
– Dzisiaj w Qom na rynku wybuchło pięć bomb. –
– Och – rzuciłem niezbyt przekonywująco – bardzo mi przykro. –
– Może jesteś szpiegiem. –
– Ja? –
– Ty. –
– Nie. –
Policjant nadal patrzył na mnie oskarżycielsko.
– NIE. JA NIE JESTEM SZPIEGIEM. Naprawdę. Jestem studentem. –
– Może. A może nie. Jak ja ma to wiedzieć? –
Wzruszył ramionami.Naglę, w jakimś przebłysku inspiracji, przypomniałem sobie swoją kartę biblioteczną. Poszperałem w wewnętrznej kieszeni mojej kamizelki i trafiłem na portfelik z kartami.
– Proszę spojrzeć –
– Co to jest? – powiedział. Spojrzał na kartę. Potem spojrzał na mnie.
– Jesteś w Cambridge? –
– Tak. –
– Cambridge University? –
– Cambridge University. –
Wyraz jego twarzy się zmienił.
– Och, Agah. – powiedział – Na wielkiego Alego! To najbardziej znany uniwersytet na świecie. –
Obejrzał kartę.
– Ach, moje serce! Spójrz na tę kartę. Termin ważności czerwiec osiemdziesiąt siedem. Wypożyczenia październik osiemdziesiąt sześć. Pięć egzemplarzy. Och Agah, dla mnie to są magiczne słowa. –
– Dla mnie też. –
– Agah, jestm pańskim sługą. –
Wstałem.
– Tak pan uważa? –
– Agah. Pan jest uczonym. Jestem na pana usługi. –
Naprawdę to miał na myśli.
Pięć minut później zajechaliśmy przed kebaiję limuzyną policjanta. Tłumok czarnego jedwabiu wystrzelił przez drzwi.
– A gdzież to na miłość boską zdaje Ci się, żeś bywał?! –
– Reza, – zwróciłem się do policjanta, – poznaj moją żonę. –Po łatwości z jaką odkryliśmy dywany w Sivas i jedwab w Tebryzie byliśmy niemalże zaskoczeni kiedy nie powiodło się nam znaleźć doskonale zachowanych ciał Trzech Mędrców leżących nieporuszenie w ich „wielkich i pięknych bardzo grobowcach”.
Przez całe popołudnie Reza obwoził nas po zabytkach Saveh, ale stało się oczywiste, że żąden z zachowanych budynków nie pasował do opisu Polo. Było kilka wież grobowych. Były niskie i okrągłe, zwieńczone spodkowatymi kopułami, ze schodkowatymi bzami podobnymi do zigurattów. Ale mieściły one muzułmańskich świętych i pozatym były zbyt młode by mógł je oglądać Polo. Najbliższym konkurentem był gunbad na obrzeżu miasta. Nazywał się on Imazada Sayyid Ishaq, skupiony był wokół trzy-poziomowej ceglanej wieży grzebalnej. Wokół niej wznosił się arkadowy dziedziniec i gęsty plaster pomniejszych grobowców. Miejsce to był nadal używane jako cmentarz, i było oczywiste, że dokonano tu mnóstwa przebudów, w tej liczbie dodano osadzoną na kryzie cebulastą kopułę. Niemniej właśnie zaczynaliśmy wierzyć, że starsza część kompleksu mogła być mazouleum opisanym przez Polo kiedy Reza odnalazł inskrypcję. Datowała ona wieżę na 1277 – pięć lat za późno.
Do wieczora odkryliśmy, że w Saveh było tylko dwie budowle, które mogłybyły stać w 1272 roku. Obydwie były minaretami. To były niezwykłe budowle: cudownie prymitywne, krępe, ożebrowane pasami surowych ale bardzo uderzających ceglanych wzorów gwiazd Dawida, kańciastych roślinnych motywów i ledwie czytelnych kuficznych inskrypcji. Przypominały mi one bardziej okrągłe wieże irlandzkie niż iglaste minarety późniejszej architektury perskiej. W jednym z nich, tym przyległym do Masjid-i-Maidan, cegły były tak zerodowane, że stapiały się jedna z drugą, jak czekolada rozpływając się pod wpływem ciepła. Póżniej odkryłem, że były to rzeczywiście dwa najstarsze minarety w Iranie, obydwa datowane na wczesne lata podbojów seldżuckich: odpowiednio na 1061 i 1110.
Po szóstej, kiedy słońce zaczęło się już zapadać, odpoczywaliśmy pod drzewkami granatów posadzonymi na dziedzińcu Masjid-i-Jumeh. Patrząc na starożytny minaret stojący w odległym końcu muru obwodowego z suszonej cegły, miałem to samo uczucie odkrycia jakie odczułem po raz pierwszy na szczycie wzgórza ponad Sis. Na swój własny sposób, te dwie wieże były równie znaczącymi dziełami sztuki jak kuplety Omara Chajjama (ściśle współczesnego im) czy, w tej samej sferze, poezja europejskich wagantów czy trubadurów. Jednak jak wielu ludzi w Europie słyszało kiedykolwiek o Seldżukach? Ich tajemniczość dokłada się do ich urokliwości. Akademicka machina nigdy nie była zdolna by poddać je uczonemu przedobrzeniu, które odebrało radości tak wielkiej części zachodniej sztuki. Może to tak jeszcze potrwać długo. Siedząc w cieniu granatu, patrząc na wielkie czerwone słońce zachodzące nad pustynią zgodziliśmy się dać sobie spokój z poszukiwaniem grobów Trzech Mędrców. Podziękowaliśmy Rezie, i przeprosiliśmy za zmarnowanie jego czasu.
* * *
Faktycznie nie był to jednak koniec poszukiwania. Któregoś dnia po powrocie do Cambridge, znalazłem się w uniwersyteckiej bibliotece nie mając nic do roboty, zacząłem więc szukać wczesnych danych historycznych dotyczących Saveh. Zdumiewająco okazało się, że nim zostało ono spalone przez Czyngiz Chana, miasto to było siedzibą jednego z najważniejszych obserwatoriów astronomicznych w Azji. Po raz pierwszy wzmiankowane jest przez kronikarza Al-Muquaddasiego, ale najpełniejsze ujęcie odnajdujemy w pismach jego następcy Al-Khwazaniego. Khawazani powiada, że widział pokoje pełne instrumentów astronomicznych, globusów i teleskopów a także bogatą bibliotekę specjalistyczną. Innymi słowy jeżeli Magowie wypatrywali gdziekolwiek nowej gwiazdy, mogło to być w Saveh. I więcej czytam, tym dziwniejsza okazuje się ta koincydencja, i tym silniejsza jest pokusa by ujrzeć jakąś formę historycznego połączenia wydarzeń wiążącego dwie legendy Magów – jedną spisaną w Palestynie około 80 roku n.e., i drugiej zachowanej w społeczności zoroastriańskiej w Persji tak późno jak w 1272.
Z pewnością wydaje się, że oryginalna historia opowiedziana przez św. Mateusza w Ewangelii ożywiana znajomością zoroastriańskich wierzeń i praktyk. Zoroastryjscy Magowie byli astronomami i interpretowali sny. Podobnie jak Żydzi, wierzyli w nadejście Mesjasza. Był to Shaoshyant, syn Zoroastra, którego narodziny z dziewicy, obwieszczone przez jasną gwiazdę, ogłosić miało początek królowania sprawiedliwości. Dla św. Mateusza musiało być całkiem rozsądnym wysłanie jakichś Magów do Palestyny by szukać Mesjasza. Jeszcze bardziej wymowny jest fakt, że w Starym Testamencie nie ma precendsu dla złota, kadzidła i mirry zebranych razem. Te trzy dary są jednak często odnotowywane razem jako perskie ofiary światynne. W Ewangelii św. Mateusza Magowie składają u żłobu w istocie czysto pogańskie ofiary.
Ale to znaczenie darów w opowieści Polo o Magach jest jednym z najdziwniejszych aspektów całej legendy. Na Zachodzie dar mirry długo był interpretowany jako symbol śmiertelności Jezusa. Nie bierze się to z jakiegoklowiek wytłumaczenia w Ewangelii, lecz z tego, że w Starym Testamencie mirra jest wymieniana jako ziele balsamujące. W opowieści Polo jednakże mirra nie jest składana w hołdzie, jako symbol człowieczeństwa Chrystusa, lecz jako próba. Gdyby dzieciątko ją przyjęło, nie byłoby królem czy bogiem, lecz lekarzem. Tak idea doskonale pasuje w zoroastriańskim kontekście, jako że Zoroaster był postrzegany jako Boski Uzdrowiciel. Jego ziemscy przedstawiciele, Magowie, rozwinęli tę ideę w system nadprzyrodzonej alchemii, praktykując medycnę obok swoich funkcji kapłańskich. Co ciekawe, to to, że wczesnochrześcijański Wschód także pojmował mirrę jako symbol uzdrawiania. Kiedy kościół Zachodni rozwinął pojęcie Christus Rex, Chrystusa Króla, kościoły Wschodnie zachowały starą ideę Christusa Medicusa, Chrystusa Prawdziwego Lekarza. Historia opowiedziana przez Polo zdaje się zachowywać oryginalny, autentyczny symbolizm trzech darów, symbolizm, który został bardzo wcześnie odrzucony przez Zachód – ale cudownie został zachowany przez czciecieli ognia w pobliżu Saveh. Czy jest możliwe przeto, że opowieść Polo przechowuje elementy wczesnochrześcijańskiej tradycji, a której św. Mateusz dał jedynie skrótową wersję?
Ten passus z Opisania Świata, ponad wszystkie inne, woła o właściwe naukowe opracowanie. Cóż to był za budynek, który został opisany przez Polo? Jego znaczenie nie było rozumiane przez miejscową ludność, co sugeruje, że nie był to budynek muzułmański. Zoroastrianie nie chowają swoich zmarłych (zostawiają ich na Wieżach Milczenia by pożarły je sępy), więc nie mógł to być żaden normalny zabytek zoroastryjski. Czy był to kiedyś przybytek chrześcijański? To, podobnie jak wiele aspektów tej opowieści, rodzi znacznie więcej pytań niż udziela odpowiedzi. Nie mniej jednak, znamienna historia opowiedzaina przez Polo musi co najmniej otwierać możliwość, że wizyta Magów w Betlejem była wydarzeniem historycznym, że Magowie owi przybyli z Saveh, i że niezależny przekaz o ich wizycie w Palestynie był podtrzymywany w obserwatoryjnym mieście, z którego wyruszyli, i w którym na koniec zostali złożeni na wieczny spoczynek.
Piekne!
Dziekuje!
cos zupełnie nowego! (Kolonie i kaplice we Florencji znam)
Pozdrawiam
konopinska
Dziekuję, ale tak na prawdę podziękowania należą się Williamowi Dalrymplowi. Ja tu tylko jestem takim the-go-between. Tak na marginesie czy czytała już Pani fragmentyi z jego książki o podróży tropami Jana Moschosa? (też na tej stronie w zakładce „wypisku”)