Burość listopada rozświetlić może światło płynące ze Wschodu
Pierwszy raz przyjechałem tutaj w 1976 r. Urodziłem się na Pomorzu, ale moja rodzina pochodzi z wileńszczyzny (oferta podróży w 1945 roku był skąpa: bliski Zachód albo Daleki Wschód…). Od dzieciństwa towarzyszyły mi opowieści o sąsiadach Tatarach, Karaimach, Prawosławnych. W przewodniku po białostoczyźnie, trafiłem na informacje o prawosłanej Świętej Górze, o wielkim sierpniowy odpuście. Postanowiłem to zobaczyć. Tak się zaczęło.
Wtedy docierało się tam piaszczytą polną drogą Dzisiaj to doskonały asfalt. Wtedy polanki u podnóża Świętej Góry zalane były morzem furmanek, zaprzęgniętych w tzw. duhy i hołoble. Dzisiaj to jeszcze większe morze samochodów. Opasana teraz solidnym murem, Góra trwa jednak niezmienna. Tysiące krzyży. Od mikroskopijnych, jak z zapałek, po ogromne jak drzewa. Te najmniejsze często wtulune w ramiona większych, jakby pączkowały w jakiś organiczny sposób. Pięknie zdobione, i skrajnie surowe. W większości drewniane, trafiają się jednak żelazne, kamienne. Jedne lśnią nowością, inne zmurszałe, wtopione w ziemię, ustępują im miejsca. Na krzyżach inskrypcje: prośby, podziękowania, wstawiennictwa. Cyrlicą i alfabetem łacińskim. Pod krzyżami, na ich ramionach, po zawieszane różańce i medaliki, kolorowe wstęgi, czasem haftowane lub z koronką. Ta Góra to wielka metafora ludzkich losów i trosk.
Tym razem wyjazd wypadł nagle. Mój przyjaciel Drue, kalifornijski fotograf, chciał uzupełnić swój projektowany album o Polsce o więcej zdjęć dotyczących prawosławia. Czasu miał bardzo mało. Nie było co się namyślać. Jak trwoga to do… Grabarki. Trochę się martwiliśmy, że martwy sezon, że nikogo nie będzie. Okazaliśmy się małej wiary. Na miejsce z zdumieniem i radością odkryliśmy, że nazajutrz jest wielkie święto: Odpust Ikony Matki Bożej „Radość Wszystkich Strapionych”. A, że prawosławny cykl liturgiczny zaczyna się wieczorem, z zapadnięciem zmroku, to święto rozpoczyna się właściwie dzisiaj. Gdy sprawdzałem wcześniej w internecie kalendarium zagubiłem się w zawiłościach starego i nowego stylu.
Przyjechaliśmy na jeden dzień, więc szybko zmieniamy plany. Najpierw dyplomacja. Dłuższa chwili niepewności, i wreszcie dobrą wiadomość: Matka Przełożona zgadza się na robienie zdjęcia w trakcie uroczystości w cerkwi. Bez flesza, i możliwie dyskretnie. Już po powrocie do Warszawy dowiadujemy się, że jest to rzadki przywilej, i wielu fotografów wracało z kwitkiem. Udało się także załatwić spartański nocleg. Do rozpoczęcia otwierającego święto nabożeństwa Całonocnego Oczekiwania zostało kilka godzin. Postanawiamy więc pojść na piechotę kilkanaście kilometrów do Siemiatycz, tam zrobić jakieś zakupny i gruntownie się pożywić, bo na miejscu nie było po temu żadnych możliwości.
Z Siemiatycz wracamy w sam raz na początek nabożeństwa.
Podczas moich poprzednich, letnich, pobytów była zawsze straszna ciżba ludzi. Teraz jest ich znacznie mniej. Panuje atmosfera dużego skupienia i spokoju.
Liturgia sprawowana jest bardzo uroczyście. Na kimś kto uczestniczy w niej pierwszy raz robi wstrząsające wrażenie. Półmrok cerkwi rozświetlają setki cieniutkich świeczek. Ich migotliwe światło zwielokrotniane przez złocenia Ikonostasu, wydobywa tajemnicze twarze świętych z ikon. Powietrze przesycone zapachem wosku i kadzidła. Sekwencje melorecytacji i śpiewów. Melodyjne dialogi celebransów i chóru. Długie, momentami monotonne jak mantra. A potem nagłe dramatyczne zwroty akcji. Celebransi przechodzą między częścią ołtarzową a nawą. Ich sylwetki, ich głosy wędrują jak w jakimś majestatycznym tańcu. Wierni wielokrotnie żegnają się, biją głębokie pokłony. W liturgii tej odbija się doskonale różnorodność żródeł z jakich czerpało wczesne chrześcijaństwo. Określenie misterium jest tutaj jak najbardziej na miejscu. Ponieważ święto jest bardzo uroczyste w porządek zostaje wpleciony także sakrament namaszeczenia olejami. Sprawuje — zgodnie z wymogami tradycji — siedmiu kapłanów, w tym biskup. Do tego jeszcze liczni diakonii.
Po Całonocnym Czuwaniu, które obecnie trwa nieco ponad 3 godziny, krótka przerwa. Jest głęboka, czarna, lekko mglista listopadowa noc. Robi się coraz zimniej. Jakim cudownym wynalazkiem jest w takiej chwili termos z gorącą herbatą. Chwila by ochłonąć. Za moment w małej cerkwi w klasztorze zacznie się nabożeństwo Akatystu ku Czci Bogurodzicy. To pochodzący z połowy pierwszego tysiąclecia hymn maryjny. Odprawiany jest bardzo uroczyście. Składa się on z naprzemiennych strof: krótszych, śpiewanych kondiakonów i dłuższych, melorecytowanych ikosów. Do tego psalmy. Piękne, bardzo intymne nabożeństwo.
Kiedy kończy się Akatyst jest już po 23:00. Udajemy się na krótki spoczynek do Domu Pielgrzyma. Skromny drewniany budynek, był pierwszym klasztorem. Noc jest zimna, ale gości jest niewielu i bez trudu znajdujemy dodatkowe koce. Z nadmiaru wrażeń trudno zasnąć, a czasu jest mało. O 5:00 jutrznia, potem procesja do źródła, ceremonia poświęcenia wody. To przecież, jak mówi legenda, dzięki wodzie z tego źródła ludzie przeżyli wielką zarazę w 1710 roku. W czasie wielkiego odpustu sierpniowego „Na Spasa” setki ludzi obmywa nogi, ręce w płynącym obok potoku, pozostawiając chustki, którymi się wycierali na gałęziach okolicznych drzew i linkach rozciągniętych między pniami.
Kilka miesięcy wcześniej rozmawiałem z miejscowym, który miał dość szczególny problem. Cierpiał na uporczywe dolegliwości żołądkowe. Udał się więc do Grabarki, do żródła. Ale też, tak na wszelki wypadek, udał się do znachorki gdzieś pod Dubicze (w tej okolicy ordynuje kilka jeszcze znachorek). Dolegliwości ustąpiły! Został problem: komu winny jest wdzięczność. Poważny problem.
Kiedy kończą się uroczystości przy studni mija już 8:00 zaczynają się coraz liczniej pojawiać samochody i autokry. Na uroczystą liturgię świąteczną, na 10:00 ściągają pielgrzymi. Te poprzednie kilkanaście godzin to było dopiero przygotowanie…
My niestety musimy wracać. Czeka na nas już umówiona taksówka. W Siemiatyczach na dworcu PKS reklam regularnej linii Siemiatycze-Bruksela. I niech ktoś powie, że jedność europekjska to fikcja.
W internecie:
Dodaj komentarz